Za nami trzeci weekend Pucharu Świata i nadal polski skoczek nie był na wyższym miejscu niż dziesiąte. To zdecydowanie nie wynik, którego byśmy oczekiwali, ale jednocześnie bez tragedii, którą obserwowaliśmy rok temu. Aż tak złych nastrojów nie mamy, ale to normalne, że w kraju tak zaangażowanym w skoki narciarskie jak Polska, takie rezultaty nigdy nie będą przyjęte z akceptacją. Raczej z niedosytem, a wielokrotnie z żalem i rozczarowaniem.
Cała kolekcja wybuchów radości Thurnbichlera. Kibiców mogło to denerwować
Gdy zapytałem Thomasa Thurnbichlera o to, czy stawia sobie samemu swego rodzaju ultimatum – czy wie, kiedy te wyniki będą lepsze – to, szczerze mówiąc, nie spodziewałem się usłyszeć konkretnej odpowiedzi. Austriak w czasie kryzysu stara się raczej zyskać czas niż go sobie i zawodnikom ograniczać, to jasne. Byłem jednak ciekaw jego reakcji. A że odpowiedź zaczął od zwrócenia się do mnie po imieniu, to już wiedziałem, że nie jest z tego pytania zadowolony. Szkoleniowiec pracuje tu już trzeci rok i wiem, że to coś w rodzaju jego instynktu obronnego.
– Jakub, wiesz, nie możemy tego zaplanować. Jest jednak wiele znaków wskazujących nam pozytywny kierunek. Dlatego to może się zdarzyć. Jesteśmy reprezentacją Polski, więc naszym celem muszą być miejsca na podium – zapewnił Thurnbichler.
I ta odpowiedź obrazuje dwie rzeczy: Thurnbichler jest pewny rozwoju, który stara się wykonywać ze swoim zespołem i jednocześnie świadomy, że ten wykonany do tej pory nie wystarczy. A przynajmniej stara się sprawiać takie wrażenie.
Kibiców mogły denerwować jego gesty na wieży trenerskiej. To była cała kolekcja wybuchów radości po skokach, które dawały Polakom co najwyżej średnie wyniki. Czasem wyglądały aż nienaturalnie, ale z drugiej strony takie obrazki z Wisły są dość normalne. Przecież trudno, żeby w obliczu próby dojścia do wyższej formy Thurnbichler, widząc coraz lepsze skoki swoich zawodników, zupełnie nie zwracał na nie uwagi, albo był niezadowolony. Z resztą reakcja na skok przychodzi na długo przed tym, gdy zna się końcowy rezultat skoczka. Gdyby Paweł Wąsek i Aleksander Zniszczoł byli na 8. i 9., a nie 11. i 12. miejscu w niedzielę, a Austriak przyjął ich skoki zupełnie spokojnie, to pewnie dzisiaj dziwilibyśmy się, czemu nie motywuje swoich zawodników pozytywnymi reakcjami.
Jednak w polskich skokach za dużo było w ten weekend właśnie gdybologii. Trener wyznaczył przed nim cel: dwa miejsca w Top10. W niedzielę było blisko i udałoby się, gdyby skoki były minimalnie dłuższe lub lepiej wylądowane. Albo gdyby dopisało więcej szczęścia z przelicznikami za wiatr. W sobotę sam Thurnbichler mówił, że Polacy oddali skoki z błędami i gdyby ich uniknęli i mieli takie warunki w powietrzu jak rywale, to byliby wyżej. Ciągle to “gdyby”. Choć może ono niedługo zniknie, na razie ustalmy jedno: wyniki jeszcze nie są na poziomie, którego przed sezonem oczekiwali kibice, eksperci i sam Thurnbichler.
Polacy zbliżyli się do czołówki, ale liczby pokazują, że nadal są jej tłem
Ale wyniki i realna ocena sytuacji to dwie różne sprawy. Przykład: nie ma co czepiać się np. że Wąsek i Zniszczoł nie byli w Wiśle w Top10, brakowało im punktu czy mniej, bo są w stanie o nią powalczyć. Naprawdę mają te pozycje w zasięgu. I dlatego w tej realnej ocenie sytuacji u większości osób musi się znaleźć zdanie: “Jest lepiej”.
Choć na pewno niewystarczająco lepiej. Poziom dyspozycji najlepszych polskich skoczków się podniósł. Problemem jest to, że nowi liderzy kadry – Paweł Wąsek i Aleksander Zniszczoł – nadal są daleko za czołowymi zawodnikami początku nowego sezonu PŚ. Już nie tak daleko jak w Ruce i Lillehammer, ale wciąż o co najmniej kilka metrów od tego, żeby mieć w zasięgu to upragnione przez Thurnbichlera podium.
Progres jest zauważalny, gdy wyliczymy średnią stratę w seriach ocenianych najlepszego z Polaków do poszczególnych pozycji podczas trzech pierwszych weekendów:
(miejsce zawodów – strata do zwycięzcy – strata do podium – strata do Top5 – strata do Top10)
– Lillehammer – 25 pkt – 17,6 pkt – 13,2 pkt – 12 pkt
– Ruka – 24,3 pkt – 15,7 pkt – 14,4 pkt – 6,2 pkt
– Wisła – 10,8 pkt – 7,3 pkt – 4,4 pkt – 0,4 pkt
Z drugiej strony wrażenie robi pewna historyczna statystyka – obecna strata Polaków do Austriaków, którzy zgromadzili po sześciu konkursach indywidualnych tej zimy 1471 punktów, to aż 1207 punktów. W XXI wieku to trzecia największa tego typu różnica na tym etapie sezonu. Gorzej było tylko poprzedniej zimy (1237 punktów) i w sezonie 2007/08 (1424 punktów).
Pewnie – to świadczy głównie o klasie rywali i skali ich trwającej dominacji. Ale gonienie za nimi już drugi sezon z rzędu z podobnej pozycji – bo 30 punktów różnicy to niewiele – zwyczajnie martwi. Sezon jest długi, ale czasu, żeby odbić się od obecnego stanu do tego, który chcielibyśmy widzieć już w okolicy Turnieju Czterech Skoczni, a potem PŚ w Zakopanem, jest niewiele. To tak naprawdę dwa weekendy skakania. W poziom maksymalny – dwójki liderów, Wąska i Zniszczoła – na miarę walki o miejsca w Top10, a może i ciut wyżej, można jeszcze uwierzyć. Ale celem dla kadry Thurnbichlera była konkurencyjność całej kadry.
Zresztą pomimo tego, że progres widoczny, jest on niższy niż u innych. Austria i Niemcy nadają tempo tegorocznej rywalizacji, więc ich możemy sobie wyodrębnić. Ale z grona pozostałych reprezentacji aż pięć – Szwajcaria, Norwegia, Estonia, Słowenia i Japonia – miały wyższe najlepsze dotychczasowe pozycje od Polski, a na równi z nami są jeszcze Stany Zjednoczone. To już za mocne wtopienie się w tłum. Bo efekt będzie taki, że zaraz zaczniemy się przyzwyczajać do przeciętności.
Małysz jak “Bolec”. Przed zawodami w Wiśle pokłócił się sam ze sobą
I obniżać oczekiwania. To poniekąd główny motyw weekendu w Wiśle. Od początku atmosfera wokół polskich skoczków nie była najlepsza. Raczej nerwowa i niewesoła. A większość osób wyglądała, jakby za uśmiechami ukrywała grymas niezadowolenia. Thomas Thurnbichler świetnie odnajdywał się w roli tego, który sprzedawał innym kit. Na koniec jego słowa o poprawie sytuacji na szczęście nieco obroniły wyniki. Skoczkowie jak mantrę powtarzali, że stać ich nawet na podium i to niestety okazało się mrzonką. A Adam Małysz brzmiał niczym “Bolec” grany przez Michała Milowicza w filmie “Chłopaki nie płaczą”. Jakbyśmy oglądali z nim “Śmierć w Wenecji” na skoczni i słyszeli: “Spokojnie, zaraz się rozkręci”.
I może miałby rację, bo w niedzielę trochę się rozkręciło. Chociaż nie na tyle, żeby w pełni zadowolić samego Małysza. Jednak zanim pojawiły się pierwsze wyniki rywalizacji w Wiśle, Małysz już zdążył się pokłócić sam ze sobą.
– Trenerzy zapowiadali mi po Lillehammer, że to, co tam prezentowali zawodnicy, to nie było na co ich stać ani nie pokazywało, w jakiej są kondycji i formie. W Ruce miała być zdecydowana poprawa, ale widzieliśmy, że do końca nie było jej widać. Zwłaszcza w sobotę, poza Olkiem Zniszczołem. Ta skocznia jednak rządzi się swoimi prawami. I trudno określić, gdzie jesteśmy – mówił prezes PZN w rozmowie ze Sport.pl po konkursach w Ruce.
I jeszcze przed weekendem w Wiśle niemal zupełnie zmienił zdanie. – Lillehammer nie było udane, więc na początku było trochę konsternacji, co jest grane i czy nie będzie powtórki z zeszłego roku, bo sobie tego nie wyobrażamy. Byłem w Ruce, tam skocznia jest ciężka, a warunki robią się okropne. To jednak była zdecydowana poprawa. Już zaczęło się coś dziać, już było widać, że pojawiają się skoki dające nadzieję. Nie ma takiego przeskoku, ale czegoś cały czas brakuje i tam musi coś zaiskrzyć, żeby oddawać nie pojedyncze, a powtarzalne dobre skoki – ocenił Małysz po konferencji prasowej otwierającej całe zawody.
Najpierw “nie widać zdecydowanej poprawy”, a potem jednak znikąd się pojawiła? Małysz zabrzmiał tutaj, jakby szybko obniżył oczekiwania wobec zawodników. Po Ruce mówił wszystko w emocjach i na gorąco, a potem chyba zrozumiał, że trzeba przewartościować własne nastawienie do tej zimy. I tak zdecydował, że trzeba skoczków oceniać spokojniej. Jego nagła zmiana podejścia też pokazuje, gdzie się znaleźliśmy. Małysz już wie, że metoda uderzenia ręką w stół nic nie da. Że trzeba ostrożnie poczekać na to, co się wydarzy, nie pasuje do natury prezesa PZN. On zawsze wolał działać, zwłaszcza gdy był dyrektorem skoków w związku. To nie tak, że Małysz chodzi uśmiechnięty po dwóch 11. miejscach Pawła Wąska. I nie tak, że powinien chodzić naburmuszony. Ale słychać w jego wypowiedziach coraz więcej z tego, jak przedstawia mu sytuację trener, niż z jego obiektywnej, konkretnej oceny, którą znaliśmy z poprzednich lat.
Oto skala problemu polskich skoków. Już weszliśmy w nową erę
Małysz po weekendzie w Wiśle mówił też, że rozliczenia przyjdą po głównej imprezie sezonu, mistrzostwach świata w Trondheim. I choć tak podchodzi do każdego sezonu – że decyzje przychodzą po kulminacyjnym punkcie zimy – to czuć, jakby właśnie udzielił Thomasowi Thurnbichlerowi kolejnego kredytu zaufania. Decyzję o poprzednim podjął mniej więcej w połowie zeszłej zimy, ale tamten miał dłuższy termin ważności. Jeszcze się nie skończył, a już pojawił się kolejny. I czuć, że tu nic nagłego przed Trondheim się raczej nie wydarzy. Pytanie brzmi raczej: czym jest moment, w którym Thurnbichlerowi w oczach Małysza skończy się zdolność kredytowa? Austriak chce przywieźć z MŚ jeden medal, jakikolwiek. Mam wątpliwości czy jego brak oznaczałby pożegnanie z trenerem w perspektywie igrzysk olimpijskich już za dziesięć miesięcy.
Nawet abstrahując od przyszłości Thurnbichlera, powoli tracimy ogląd na to, co rzeczywiście jest sukcesem a co porażką. W odpowiednim kontekście to się oczywiście zmienia, ale dobrze byłoby przyjąć jednak pewne kryteria. Inaczej wszystko z czasem staje się szare. A droga przez szarość w sporcie do niczego dobrego raczej nie prowadzi.
Każda ocena sytuacji wewnątrz polskiej kadry od roku brzmi bardziej jak zastanawianie się nad tym, co zrobić, żeby było lepiej. Ktoś powiedziałby, że to dobrze: po co zamartwiać się, gdy jest źle, kiedy można zacząć z tym coś robić? No tak, tylko do odpowiedniego działania potrzeba nazwania problemu i przygotowania analizy. Nikt nie lubi, kiedy publicznie rozmawia się o tym, że jest źle. Bo już o tym słyszał i najchętniej dalej miałby nadzieję, że będzie dobrze. Ale nie wystarczy tylko powiedzieć, że jest źle. Trzeba zrozumieć skalę problemu.
Trzeba sobie zdać sprawę z sytuacji, w jakiej znalazły się polskie skoki. Długo nie akceptowaliśmy, że żyjemy już w erze po największych sukcesach Kamila Stocha, Dawida Kubackiego i Piotra Żyły. A tak jest. Z całym szacunkiem dla nich – niech nawet jeszcze coś osiągną, ale polska kadra nie może funkcjonować tak, jakby oni nadal mieli ją ciągnąć. Można mieć świadomość, że to wielcy mistrzowie, których nie wolno nigdy do końca skreślać, ale jednocześnie pracować tak, żeby po tym, jak już odejdą ze sportu, nie obudzić się z ręką w nocniku. Dziś mamy Wąska i Zniszczoła, za nimi z pozytywów może jeszcze Jakuba Wolnego, który w Wiśle odżył. Ale dalej są zawodnicy bez stabilności, którzy raz są w czwartej, raz w drugiej dziesiątce, a w równych warunkach na skoczni na razie trudno widzieć ich wyżej. W dodatku nikt na nich nie naciska.
– Nie możemy sobie pozwolić na taką zimę jak poprzednia – mówił latem Adam Małysz. Tylko, czy gwarancja, że nie będzie tak źle jak rok temu – którą powoli można już dawać – załatwia sprawę? Problem wydaje się być głębszy, a wskazywanie, że to sezon przejściowy pomiędzy katastrofą z zeszłej zimy, a tym, co Polacy chcieliby zobaczyć w sezonie olimpijskim, tworzy pewne zagrożenia. Trzeba otwarcie mówić i myśleć nad tym, co zrobić z faktem, że przy takich wynikach trudno wskazać choćby jednego zawodnika, który byłby w stanie zastąpić najsłabszego skoczka w składzie Thurnbichlera i wnieść do niego więcej jakości. Inaczej trudno będzie o dobry wynik całego zespołu na igrzyskach, a to mogłoby już ponieść za sobą poważne konsekwencje dla przyszłości skoków w Polsce.
Ta decyzja może pogrążyć Thurnbichlera. Stoi nad wulkanicznym kraterem
Dziennikarz TVP Sport Mateusz Leleń we wpisie na portalu X (dawniej Twitter) przytoczył niedawno cele, jakie Thomas Thurnbichler stawiał sobie w roli trenera Polaków.
Spełnił jeden – doprowadzenie z powrotem na szczyt uznanych zawodników, co udało się w sezonie 2022/23. Nie udało się tego dłużej utrzymać, ale tego nie mogliśmy wykluczyć. Drugi cel – przygotowanie silnej kadry na 2026 rok i igrzyska we Włoszech – jest zagrożony. Ale nawet jeśli uznamy, że tu sytuacja może się jeszcze poprawić, to najwięcej miejsca trzeba poświęcić temu trzeciemu. Czyli promowaniu zmiany pokoleniowej, które jak napisał Leleń, “nie następuje”.
W 2023 roku twarzą pozytywnej odmiany w polskich skokach był Jan Habdas – punktujący w Pucharze Świata i zdobywający medale mistrzostw świata juniorów. Kolejny krążek za rok – przy trochę gorszych wynikach – juniorom udało się wywalczyć. Ale w PŚ, a nawet w PK, trudno już szukać pozytywnych akcentów wśród młodych skoczków, których można byłoby próbować wystawiać w lepszej stawce i do walki o wyższe cele. Są talenty, ale zawsze uważane za zbyt młode, żeby zrobić z nimi kolejny krok. Bo się spalą i przepadną.
To już nie dziura pomiędzy czołówką polskiej kadry a juniorskimi objawieniami, które będą w stanie odpalić dopiero za kilka lat. To wulkaniczny krater.
Thurnbichler starał się o to dbać przez pierwszy sezon, ale potem? Na drugi rok w roli koordynatora juniorów obsadził Daniela Kwiatkowskiego, dotychczasowego trenera najmłodszej z polskich kadr, a sam na pytania o tych, którzy mogliby naciskać na obecnie najlepszych doświadczonych skoczków, wskazywał wspomnianego Habdasa, Tomasza Pilcha i Kacpra Juroszka. Obecnie Habdas nie wchodzi do drugiej serii zawodów rangi FIS Cup, Pilch jest na granicy punktów w niepełnej stawce Pucharu Kontynentalnego, a Juroszek nie kwalifikuje się do żadnego z dwóch konkursów w Ruce. Dodajmy, że przez część przygotowań każdy z nich był warunkowo w kadrze A prowadzonej przez Thurnbichlera. Kurtyna.
A w Wiśle Thurnbichler podjął decyzję, którą dodatkowo może się pogrążyć – użył kwoty krajowej Polaków w obu konkursach. Nie zostawił jej zatem na Zakopane, gdzie w styczniu zamiast dziewięciu zawodników skoczy pięciu (lub sześciu, jeśli Polska zgarnie dodatkowe miejsce startowe za wyniki w Pucharze Kontynentalnym – przyp.). Argumentował to na dwa sposoby – że potrzebował sprawdzić, jak wyglądają jego zawodnicy, zyskać nową perspektywę po ostatnich obozach z jesieni i że jeśli ktoś będzie w takiej formie, żeby jeździć na zawody Pucharu Świata, to i tak dostanie szansę.
W obu przypadkach łatwo odbić piłeczkę. W Wiśle wystarczyło wystawić “krajówkę” raz – w końcu w drugich kwalifikacjach Thurnbichler dostał tylko potwierdzenie wyników tych pierwszych, bo znów odpadli Andrzej Stękała i Kacper Juroszek. A w drugi argument Thurnbichlera mu po prostu nie wierzę. Wątpię, że będzie w stanie poświęcić jedno miejsce startowe na rzecz dania szansy juniorowi, jeśli nie chce zrobić tego w szerszej skali w Zakopanem. Choć bardzo chciałbym się tu pomylić. Adam Małysz broni go pytając, czy miałby kogo wystawić. Ale to właśnie zapewnieniem sobie, że będzie komu skakać w Pucharze Świata, a już zwłaszcza w grupie krajowej w Zakopanem, Thurnbichler miał się zajmować, odkąd przyszedł do Polski.
Wygląda na to, że, gdy Thurnbichler wypełni swój kontrakt z PZN w 2026 roku, podpunkt o promowaniu młodzieży będzie jednym z tych, o które będziemy mieli największy żal. Choć to jasne, że część z jego działań może pomóc w dłuższej perspektywie czasu – np. igrzysk w 2030 roku – to patrzymy najpierw na to, co mamy w rękach. A tu na ten moment jest aż zbyt biednie.
Przyszły najlepsze warunki i najgorsze wyniki. Oby z tego mrocznego tunelu dało się wyjść
Długo cieszyliśmy się złotymi latami polskich skoków, ale chyba w pełni docenia się je dopiero, gdy tak bardzo brakuje nam tych czasów. I za nimi tęsknimy. Dziwnie się o nich pisze w taki sposób, bo one nie są przecież jeszcze aż tak odległe. Jednak obecny sezon wygląda właśnie na taki, gdy odczuje się tę tesknotę dość mocno. Bo chyba jeszcze bardziej boli sytuacja, w której nie jest się na dnie, a jednocześnie nie umie w pełni pozbierać po kryzysie. Do tego trudno się przyzwyczaić, o wiele trudniej niż do odczuwanych w pełni porażek lub sukcesów.
Polskie skoki to dziś mroczny tunel, na którego końcu widać malutki strumień światła – obecne wyniki Pawła Wąska, Aleksandra Zniszczoła, czy ewentualnie jeszcze progres Jakuba Wolnego. Tylko nikt nie wie, czy one okażą się światłem nadjeżdżającego pociągu, który Polaków dobije, czy opuszczeniem mroku tunelu i spełnieniem zapowiedzi trenera Thurnbichlera – podiów, a z nimi ogólnej poprawy wyników i powrotu do czołówki.
Na razie musimy ufać szkoleniowcowi Polaków, bo nie ma innej drogi, żeby zobaczyć polskie skoki w lepszym stanie niż obecne. Radykalne kroki też nic tu nie dadzą, a i takich rozwiązań nikt nie miałby gotowych na już.
Jednak ważne, żeby za każdym razem patrzeć na pełny obraz polskich skoków. I nawet, jeśli sytuacja się nieco poprawi, to pamiętać, że to może być złudne i niebezpieczne. Każdy boi się, co byłoby z tym sportem w Polsce, jeśli już do końca zakopie się, w najlepszym razie, w pojedynczych sukcesach. Po badaniach z zeszłej zimy wiemy, że przeciętność powoduje mocny spadek zainteresowania i oglądalności – z nawet kilku milionów widzów do nieco ponad miliona regularnie oglądających skoczków. Nie chcemy sprawdzać, co stanie się przy dwóch czy trzech takich zimach z rzędu, to nie eksperyment społeczny. Skoro tyle mówimy o tym, że w skokach mamy zdolną młodzież, to ona musi mieć też warunki do tego, żeby się odpowiednio przedstawić i pokazać w przyszłości. A obecnie chyba najbardziej polskie środowisko żałuje, że może być tak, że najlepsze warunki dla polskich skoczków przypadły na czas, gdy nie ma ich kto wykorzystać.