O ostatnich miesiącach z życia Zygmunta Solorza można by nakręcić serial. Można by, gdyby nie został już nakręcony i obsypany nagrodami. “Sukcesja” to właściwie opowieść o tym, co dzieje się w rodzinie jednego z najbogatszych Polaków – miliarder, medialny magnat, który ma kilkoro dorosłych dzieci z poprzednich związków i trzecią żonę u boku. Podupada zdrowotnie, a dzieciom – powoli szykującym się do przejęcia steru – nie podoba się rosnący wpływ jego nowej żony. Tak zaczyna się akcja serialu. Później na ekranie mieszają się intrygi, wielkie ambicje, polityczne romanse, wewnątrzrodzinne koalicje i kłótnie. Na całego zaczyna się tytułowa walka o sukcesję. Układanka zmienia się co kilka odcinków, a ojciec zaskakuje i rozgrywa wszystkich dookoła. Obiecuje, zmienia zdanie. Choć HBO, tworząc postać Logana Roya i kreśląc labirynt rodzinnych powiązań, inspirowało się przede wszystkim Rupertem Murdochem, to nieświadomie napisało też scenariusz ostatnich miesięcy u Solorzów.
Zresztą, o tym, że życiorys Zygmunta Solorza nadaje się na film czy serial, pisano już dziesiątki razy. Początek – sensacyjny. Końcówka, wiadomo, jak z “Sukcesji”. A po drodze należałoby poruszyć wątek sportowy, bo między 2009 a 2013 r. Solorz był większościowym właścicielem Śląska Wrocław. Działoby się – miejsca na podium, mistrzostwo Polski, Superpuchar, ale też narastające konflikty, wstrzymane przelewy i ryzyko upadku klubu. Ale ile odcinków musiałby mieć ten serial, żeby wytłumaczyć widzom, jak to się stało, że Solorz odniósł w futbolu sukces sportowy, choć nie miał o tym zielonego pojęcia, a poległ przy kreśleniu biznesplanu?
Brawurowa kariera w amerykańskim stylu. Solorz byłby w USA idolem
Michał Matys, nagradzany Grand Pressem autor książki ”Grube ryby. Jak zarobili swój pierwszy miliard”, o karierze Solorza pisze, że była jedną z najbardziej niezwykłych w polskim, a może nawet światowym biznesie. Zrobiona brawurowo, w amerykańskim stylu. Ale czy odpowiednio doceniona? Jego przyjaciele pełnym żalu tonem powtarzają, że gdyby urodził się w Stanach, to z tą samą historią byłby noszony na rękach i stawiany za wzór przedsiębiorczości. W Polsce, królestwie zawiści i zazdrości? Wolą mu wytykać, że skończył tylko technikum mechaniczne i dorobił się na sprzedawaniu lizaków.
Ale akurat Matys naprzemiennie odsłania jego mocne i słabe strony. Wspomina o pozornej przeciętności Solorza – niewyróżnianiu się z tłumu, ciągłym powtarzaniu “i tak dalej”, braku błysku w rozmowie czy infantylnym pomysłom na cięcie kosztów, gdy zamiast kupować drogie oświetlenie do budowanego lata temu studia Polsatu, proponował po prostu kręcić programy w ciągu dnia. Jednocześnie dostrzega jego niezwykłą umiejętnością wywierania wpływów i świetną intuicję przy doborze najbliższych doradców. Opowiada też zasłyszaną anegdotę, która przez lata krążyła po sejmowych korytarzach, jakoby niedocenioną siłą w parlamencie była PPS – “Partia Prezesa Solorza”, której członkowie ukrywają się we wszystkich klubach.
Matys nie ukrywa przy tym, że Solorz jest człowiekiem z milionem tajemnic, o którym raz można usłyszeć, że przepadłby bez grupy doradców, którzy na cotygodniowych spotkaniach podsuwają mu genialne pomysły, a raz, że wszystkie najważniejsze decyzje podejmuje sam, kierując się intuicją. Jedni mówili, że w osobistym kontakcie często jest nieobecny, błądzi oczami i pomrukuje. Drudzy mówią, że przez lata, dopóki Polsat nie rozrósł się do kilkuset pracowników, wszystkich znał z imienia i nazwiska, a nawet orientował się w ich życiowej sytuacji. Większość zgadza się natomiast, że jest człowiekiem bardzo energicznym, z wiecznie niezaspokojoną potrzebą tworzenia, a przy tym skromnym – bo choć media tworzył, to długo w nich nie brylował, sporo czasu zajęło też jego doradcom przekonanie go, że powinien zainwestować w droższy i dobrze skrojony garnitur, a w jego gabinecie jeszcze na przełomie wieków stała stara meblościanka i wytarte skórzane fotele. Dziennikarze, którzy przychodzili tam na wywiady, nieco inaczej wyobrażali sobie biuro jednego z najbogatszych już wtedy Polaków. Do dziś mówi się, że jest oszczędny i nienawidzi trwonić pieniędzy. Wielokrotnie denerwował się, gdy na jedną konferencję prasową jechały ”jego” trzy ekipy: z ”Wydarzeń”, z Polsat News i z TV Biznes. W ”Wyborczej” pada stwierdzenie jednego ze współpracowników Solorza: ”Wcale nie ma węża w kieszeni. Ten wąż już dawno zmarł z głodu”.
Matys pisze w książce ”Grube ryby”, że Solorz urodził się 4 sierpnia 1956 r. między ulicami Dębową i Limanowskiego w Radomiu, nieopodal cmentarza, w tzw. trójkącie bermudzkim, gdzie mieszkańcy przywykli do włamań, kradzieży i awantur. W jego domu, jak w niemal wszystkich dookoła, było biednie. Czwórka dzieci pod dachem, matka najmująca się do rozładunku węgla i ojciec robotnik, a później bokser, który nie mógł utrzymać rodziny, bo po chorobie był sparaliżowany. Jakub Kopeć, kolejny z biografów biznesmena, w książce ”Utopić Solorza” – bardzo mu przychylnej – opisuje jego początki. Pierwsze pieniądze zarobił na cmentarzu, sprzedawał świeczki i znicze. Był jeszcze dzieckiem, wciągnął do interesu trzech kolegów – Jędrka, Franka i Wojtka, z którymi później trzymał się przez lata i robił pierwsze poważne interesy.
Solorz nie czytał książek, nie przykładał się w szkole – najpierw w zasadniczej, a później w mechanicznym technikum. Wolał zarabiać drobne na cmentarzu albo chwytając się prostych dorywczych prac. Matys przytacza historię – jak mama dawała Zbigniewowi pieniądze np. na nowy sweter, to chował je głęboko w portfelu, niczego nie kupował, dokładał te z cmentarza i po paru miesiącach potrafił uzbierać na wyjazd do NRD. Tam podpatrzył rodaków, którzy wpadają do sklepów, napychają torby towarem i wracają do Polski, by handlować z kilkukrotną przebitką. Widział, że najczęściej biorą damskie ubrania i lizaki. “Później sam potrafił upchnąć do torby tysiąc lizaków. Tak dorobił się auta – polskiego fiata 125p w modnym wtedy kolorze yellow bahama. Słabość do samochodów pozostała mu do dziś” – czytamy w “Grubych rybach”.
“Miał w otoczeniu osoby z opozycji demokratycznej, z prawicy, z dawnej PZPR. To procentowało”
I to tym fiatem ruszył w podróż, która zmieniła jego życie. On, dwóch kumpli z podwórka. Cel: Bułgaria. Miało być tak: w okolicach Warny mieli wypadek i spontanicznie wpadli na pomysł, by wykorzystać nieszczęście i przedostać się na Zachód. W urzędzie powiedzieli, że podczas wypadku zaginęły ich dowody osobiste, a bez nich nie mogli ruszyć z miejsca. Konsul uwierzył i wydał im tymczasowe paszporty, ważne przez czternaście dni i “obowiązujące we wszystkich krajach świata”, by mogli wrócić do Polski. Ale oni dzięki tym dokumentom mieli przekroczyć trzy granice: rumuńsko-bułgarską, bułgarsko-jugosłowiańską i jugosłowiańsko-austriacką, a później poprosić w Wiedniu o azyl i dostać się do obozu dla emigrantów, by po czasie przedostać się do Niemiec. Co ważne – taką wersję przedstawił w książce Kopcia sam Solorz, a Matys nie dał jej dużej wiary.
Tak czy inaczej Solorz na pięć lat osiadł w okolicach Monachium. Tam przedstawiał się jako Piotr Podgórski, także miejscowej policji. Twierdzi, że podał fałszywe nazwisko, by nie narażać rodziny, która pozostała w Polsce, na nieprzyjemności z racji jego ucieczki. “Piotr Podgórski” nie był przypadkowy. Tak nazywał się kolega Solorza z tej samej ulicy, który w czasie, gdy on wyjeżdżał do Bułgarii, zdał egzaminy do szkoły wojskowej w Poznaniu. Gdy w 1984 r. wyszedł z wojska, Solorz przestał używać jego nazwiska. To nie jedyna kontrowersja z tamtych lat. Solorz był także podejrzewany o współpracę ze służbami PRL. W 2006 r., w oświadczeniu przesłanym Polskiej Agencji Prasowej przyznał, że w 1983 r. rzeczywiście podpisał zobowiązanie do współpracy z wywiadem cywilnym PRL, broniąc się przed aresztowaniem za nielegalny wyjazd do Niemiec, ale twierdzi, że nie podjął faktycznej współpracy i nikogo nie skrzywdził, a po półtora roku SB wykreśliła go ze swojej kartoteki i opisała jako “nieprzydatnego”.
Solorz zaczął w Niemczech współpracę z Polską Misją Katolicką, która dostarczała paczki z odzieżą i lekarstwami dla ubogich rodzin w Polsce. Odpowiadał za organizację transportu ciężarówkami i szybko zauważył, że przy okazji może do nich pakować kosmetyki i chemię, którą później – już nie biednym rodzinom – sprzeda ze sporym zyskiem. W jego imieniu towarem handlowali kierowcy ciężarówek, a rodzina Solorza, która pozostała w Polsce, patrzyła im na ręce. Matys w “Grubych rybach” pisze też o bardziej kontrowersyjnych transportach. “Po latach, w 1995 roku, Solorz wytoczył proces ‘Rzeczpospolitej’, która napisała, że na przełomie marca i kwietnia 1983 r. przemycił z Niemiec do Austrii 600 tys. papierosów Marlboro. Według dziennika nie zapłacił cła, bo deklarował, że papierosy jadą do Polski dla górników i działaczy ‘Solidarności’ Lecha Wałęsy. Adwokat ‘Rzeczpospolitej’ przedstawił wtedy wyrok sądu w Wiedniu z 25 listopada 1995, który ukarał Solorza grzywną 1 mln 190 tys. szylingów z zamianą na dwa miesiące więzienia. Wyrok zapadł po dziesięciu latach, bo wcześniej Solorz nie stawiał się na rozprawy w Austrii. Solorz domagał się wówczas od ‘Rzeczpospolitej’ przeprosin również za inne fakty z jego życiorysu, opisane jego zdaniem niezgodnie z prawdą. Po latach proces zakończył się ugodą”.
W Niemczech poznał Ilonę Solorz, emigrantkę ze Śląska, obywatelkę RFN, z którą ożenił się w 1983 r. przyjmując – z pobudek feministycznych – jej nazwisko. Do tamtej pory nazywał się bowiem Zygmunt Krok. Wtedy też zalegalizował swój pobyt w Niemczech i prowadzone tam interesy. W Monachium zaczął prowadzić firmę należącą do żony – Solorz Import Export. Sprowadzał do Polski wartburgi i trabanty. Interes kwitł. W 1984 r. podpisał kontrakt na dostawy aut z państwową centralą handlu zagranicznego Polimar. Tak zarobił pierwsze poważne pieniądze. Szedł za ciosem: kupił “Kurier Polski”, wybudował dwa domy towarowe przy głównym deptaku Wrocławia, wreszcie założył Polsat i w 1994 r. wygrał wyścig po koncesję na ogólnopolski program telewizyjny. Wyborcza w 2001 r. cytowała jednego z polityków: “Solorz postępował tak, że każda partia widziała w jego telewizji własną tubę propagandową. Czas pokazał, że wykiwał wszystkich”. Andrzej Zarębski, członek ówczesnej KRRiTV, wspominał z kolei w tym artykule: “Solorz starał się wszystkich zjednać. To była jego mądrość. Zrozumiał mechanizm demokracji. Miał w otoczeniu osoby z opozycji demokratycznej, z prawicy, z dawnej PZPR. To procentowało”.
Polsat i wiele innych
Polsat był przełomem w jego biznesowej karierze. Emitował “Informacje” – pierwszy w dziejach polskiej telewizji niezależny serwis informacyjny, który po latach został przechrzczony na “Wydarzenia”. Miał pierwszy talk-show “Na każdy temat”, prowadzony najpierw przez Andrzeja Woyciechowskiego, a następnie przez Mariusza Szczygła, z takim rozmachem, że w 2000 r. na dachu wieżowca telewizji wylądował helikopter. Publiczność pokochała seriale – “Świat według Kiepskich”, “Miodowe Lata”, “13 posterunek”, i teleturnieje – z “Idź na całość” na czele. Stacja wiązała ze sobą widzów dzięki “Paszportom Polsatu” – książeczkom imitującym prawdziwe dokumenty, z indywidualnymi seriami i numerami, które w 1997 r. rozesłała do 13 mln domów. Paszporty pozwalały uczestniczyć w konkursach, festynach i imprezach organizowanych przez Polsat. Co tydzień losowano inny numer paszportu, a jego właściciel zgarniał nagrodę główną – np. samochód, zagraniczną wycieczkę albo sprzęt RTV i AGD. Były też nagrody pocieszenia. W następnych latach Polsat pomógł rozpropagować Disco Polo, kreował pierwszych celebrytów w programie “Bar” i szukał muzycznych gwiazd w “Idolu”. Krytycy zarzucali Solorzowi, że promuje na antenie prymitywizm, agresję i przemoc, emitując programy niskiej jakości, mimo że kilka lat wcześniej obiecywał katolickiemu tygodnikowi “Niedziela”, że 42 procent czasu dziennego poświęci na gatunki telewizyjne, których “bohaterami będą chłopcy, dziewczęta, całe rodziny oraz samotni ojcowie i matki, wychowujący dzieci”. Obiecał także zrezygnować ze scen brutalnych, pornograficznych czy propagujących relatywizm moralny.
W kolejnych wywiadach mówił, że życie zweryfikowało te plany i musiał dostosować się do konkurencji. I nawet jeśli chciałby pokazywać na antenie bardziej ambitne treści, to nie może tego zrobić, bo widownia poszuka rozrywki na innych kanałach. Złośliwi komentowali, że Solorz układa program pod siebie i sam ma mało wyszukany gust. Ale dyrektorzy stacji temu zaprzeczali, a współpracę z Solorzem wspominają jako bardzo prostą – po prostu skreślał z ramówki programy, które miały najniższą oglądalność. – Moja telewizja ma być łatwa, prosta i przyjemna. (…) Jeśli ludzie coś chcą oglądać, my będziemy to emitować, bez względu na mój gust i krytykę innych. (…) Ja prowadzę działalność gospodarczą – jestem nastawiony na sukces, czyli zysk” – mówił w “Trybunie Śląskiej” w 1998 r.
Dla jasności: Solorz to nie milioner jeden z wielu. Takiego drugiego nie ma. Od 1992 r. jest notowany na liście 30 najbogatszych Polaków według tygodnika “Wprost”, a od 1999 do 2022 r. nie wypadał z czołowej piątki. W ostatnim zestawieniu znalazł się na szóstym miejscu z majątkiem szacowanym na 8,5 mld zł.
Miał być “finansowy wehikuł”, została dziura w ziemi za miliony złotych
To ostatnie zdanie Solorza z “Trybuny Śląskiej”, że prowadzi działalność gospodarczą, więc jest nastawiony na zysk, kibice Śląska Wrocław znają aż za dobrze. Tak im tłumaczył gwałtowne wycofanie się z klubu, które groziło jego kompletnym zawaleniem. Ale zanim do tego doszło, strzelały korki od szampanów. Był 2009 r., większościowym właścicielem Śląska było miasto Wrocław, które jednak od dłuższego czasu rozglądało się za prywatnym inwestorem gotowym przejąć udziały i finansowanie klubu. Ponoć Solorz wszedł do ratusza niczym kowboj – pewny siebie, z workiem pieniędzy, ale też z jasnym pomysłem i obietnicą stworzenia wielkiego klubu. Nic dziwnego, że rozbudził wyobraźnie kibiców. Bogatszego człowieka w polskiej piłce nigdy wcześniej (ani później) nie było.
– Z Wrocławiem jestem związany emocjonalnie i chcę, by wszyscy mieszkańcy byli dumni ze swojego klubu, a reszta kraju patrzyła na niego z szacunkiem – mówił. Ale reszta Polski patrzyła na to przede wszystkim ze zdziwieniem, bo Solorz nie był człowiekiem sportu. Wcześniej co najwyżej z nim romansował przy okazji bokserskich gal, które transmitował w Polsacie albo przy nabywaniu praw do pokazywania meczów mundiali i Euro. Ale nawet wtedy zarzucano mu, że nie rozumie kultury sportowej, potrzeb kibiców i – jak zwykle – szuka tylko zarobku, dlatego przenosi mecze do kodowanych kanałów. Gdy podobnie zrobił z meczami mistrzostw świata w siatkówce, po halach niósł się żart, że najlepszym blokującym w Polsce jest Zbigniew Solorz. Sponsorował co prawda tenisowe turnieje, sam czasami rekreacyjnie wchodził na kort. Ale piłka nożna? Klub? Śląsk Wrocław? To się nie kleiło.
Ale też był to czas futbolowego wzmożenia. Biznesmeni przejmowali kluby dużo chętniej niż dzisiaj – Bogusław Cupiał był w Wiśle Kraków, Józef Wojciechowski w Polonii Warszawa, Mariusz Walter w Legii, a Ryszard Krauze w Arce Gdynia. W całej Polsce rosły stadiony, gorączkowo odliczano do Euro 2012. Jednocześnie można było usłyszeć, że na piłce nie da się zarobić. A Zygmunt Solorz zrobił ponoć w życiu tylko jeden biznes, na którym był stratny – sprzedaż volkswagena golfa swojej przyszłej żonie – Małgorzacie Żak, którą poznał w banku podczas starania się o kredyt i do której od razu miał ewidentną słabość. Solorz przejmując 51 proc. udziałów w Śląsku mówił, że stworzy “wehikuł finansowy”, co brzmiało tajemniczo, a jednocześnie innowacyjnie i fascynująco. Krył się za tym plan, by na wielkiej działce tuż obok szykowanego na mistrzostwa stadionu stworzyć galerię handlową, z której zyski będą zasilać kasę klubu kwotą nawet 70-80 milionów zł rocznie. Solorz przejął prawo do użytkowania tej działki na 30 lat razem z wykupieniem 51 proc. akcji klubu i do końca 2011 r. miał zbudować tam nowoczesne centrum handlowe na 150 lokali, które swoim kształtem nawiąże do zjawiska zorzy polarnej. Projekt znanej amerykańskiej firmy Laguarda Low był imponujący, szybko rozpoczęły się też prace mające przygotować grunt pod budowę, a jedna z firm zaczęła szukać potencjalnych najemców lokali.
Jednocześnie ruszył remont składu Śląska Wrocław. Z tak poszerzonym budżetem klub mógł jednego lata ściągnąć m.in. Cristiana Omara Diaza, król strzelców ligi boliwijskiej, Waldemara Sobotę, Łukasza Madeja, Piotra Ćwielonga czy Przemysława Kaźmierczaka. Ale kluczową zmianą, już po rozpoczęciu sezonu 2010/2011, było pojawienie się w klubie trenera Oresta Lenczyka, który z miejsca poprawił grę zespołu i zdobył wicemistrzostwo Polski. Kolejny sezon był niesamowity – najpierw kolejne transfery, m.in. Mateusza Cetnarskiego, później przeprowadzka na nowy stadion, w międzyczasie walka w eliminacjach europejskich pucharów, a wreszcie – zdobycie pierwszego od 35 lat mistrzostwa Polski. To były sukcesy, jakich nikt się nie spodziewał, gdy raptem cztery lata wcześniej Śląsk wracał do ekstraklasy po tułaczce w niższych ligach. Ani nawet wtedy, gdy Solorz podawał sobie rękę z prezydentem Rafałem Dutkiewiczem.
Tyle że we wrześniu, gdy wrocławski stadion został otwarty, obok niego zamiast galerii wciąż znajdował się jedynie pusty wykop. Solorz nie uzyskał 150 mln euro kredytu na budowę. Wersje, dlaczego się to nie udało, są różne. Najczęściej powtarzana przez otoczenie biznesmena jest taka, że czasy były bardzo trudne, więc banki wymagały ok. 200 mln zł wkładu własnego, a klub nie miał takich pieniędzy. Jak pisała w tamtym czasie “Wyborcza”, “rozsądne małżeństwo zakończyło się bolesnym rozwodem. Jeden z najbogatszych Polaków przestał inwestować w klub, Śląsk utracił płynność finansową, a władze klubu złożyły wniosek o upadłość. Miliarder wywarł presję na władzach Wrocławia, ale ostatecznie osiągnął swoje cele. W listopadzie 2013 roku miasto odkupiło jego udziały”.
Przez ostatnie dwa lata Solorz i Dutkiewicz byli skonfliktowani, kontaktowali się jedynie przez swoich adwokatów, którzy szukali przeróżnych sztuczek, by ograć drugą stronę. Przeciętni kibice niewiele z tego konfliktu rozumieli, poza tym, że właściciele prowadzą wojnę, a najbardziej cierpi na tym klub, będący u progu bankructwa. Solorz finansował Śląsk tylko do końca 2011 r., zgodnie z przyjętym planem, że później klub będzie już utrzymywał się z wpływów z galerii handlowej. “Gazeta Wrocławska” gorzko podsumowywała, że wraz z nieprzyznaniem kredytu, zniknął jedyny powód inwestycji Solorza w Śląsk.
Wszyscy wiedzieli, że Solorz nie kocha piłki i wyniki Śląska nawet niespecjalnie go interesują – tylko o tyle, że mają wpływ na klubową kasę. Dość powiedzieć, że na pierwszym meczu pojawił się dopiero dwa lata po inwestycji. Ale kibice i miejscy urzędnicy i tak byli na Solorza wściekli. Nie oczekiwali, że zakocha się w ich klubie, ale że – choćby beznamiętnie – zrealizuje ambitne biznesowe plany. Nie potrafili zrozumieć, jak to możliwe, że tak wytrawny inwestor nie przygotował żadnego rezerwowego wariantu, nie przewidział niepowodzenia i nie potrafił zorganizować pieniędzy na wkład własny. A może nie chciał? Fani skrzykiwali się, by w ramach odwetu masowo rezygnować z jego usług – Cyfrowego Polsatu i operatora komórkowego Plus. – W nierównej walce z systemem będziemy waszym wiecznym utrapieniem – pisali.
Kilkuletni romans Wrocławia z właścicielem Polsatu skomentował na “Weszło” dziennikarz Marcin Torz: – Gdy kibice usłyszeli, że do klubu ma wejść Polsat ze swoimi ogromnymi pieniędzmi, nikt nie miał żadnych obiekcji. Polsat wszedł z buta. Pamiętam transmisję meczu z Dundee United, pierwszego meczu Śląska w europejskich pucharach po wielu latach. Nad Oporowską latał helikopter, pokazywał Wrocław, to wszystko było bardzo efektowne. Naprawdę coś pięknego. W dodatku Śląsk ściągał dobrych piłkarzy, którzy mieli gigantyczne zarobki. Do niedawna jedynie pensja Exposito mogłaby równać się z tym, co ponad 10 lat temu zarabiali Mila, Kaźmierczak, Kelemen czy nawet Diaz. Solorz wyłożył zatem wielkie pieniądze, ale po czasie okazało się, że to tak naprawdę były pieniądze miasta. Trudno mi wytłumaczyć ten mechanizm, ponieważ go zwyczajnie nie rozumiem. Wiem jednak, że doszło do jakiegoś finansowego wałka.
“Dziurę Solorza” wypełniło “jezioro Dutkiewicza”. Ekolodzy zachwyceni
Miasto w końcu wykupiło udziały właściciela Polsatu i zwróciły mu koszty poniesione przy rozpoczęciu budowy – aż 18 mln zł. A kary umowne za niewybudowanie galerii? Prawnicy Solorza tłumaczyli, że załamał się rynek, był kryzys i nie było szans na sfinansowanie inwestycji, dlatego kara – zgodnie z umową – w takiej sytuacji się nie należała. Biznesmen z Radomia dopiął swego i pod koniec 2013 r. sprzedał swoje udziały w klubie. Od tamtej pory jednym właścicielem Śląska jest miasto, które deklaruje, że dziś także chętnie oddałoby klub w prywatne ręce. Dziura – nazwana przez kibiców “dziurą Solorza” – jest przy stadionie do dziś. Straszy, irytuje i przypomina o bardzo niejednoznacznym romansie Śląska z Solorzem. Zespół fruwał – poza mistrzostwem zdobył jeszcze srebrne i brązowe medale, podniósł Superpuchar Polski i zagrał w finale Pucharu Polski, ale klub omal przy tym nie upadł. Co za paradoks, że sukcesy ograniczają się do boiska, na które właściciel rzadko w ogóle zerkał.
I chociaż miasto znacznie obniżyło cenę 6,5-hektarowej działki, na której miała powstać galeria, kupca wciąż nie znalazło. Upadały kolejne pomysły – nie będzie tam parku technologiczny ani hali widowiskowo-sportowej. W “dziurze Solorza” powstało za to “jezioro Rafała Dutkiewicza”, bo nieużywany teren częściowo wypełnił się wodą. Od kilku lat terenu bronią ekolodzy, bo stał się wymarzonym domem dla wielu gatunków zwierząt – w tym bardzo cennych, jak bobry europejskie, kumaki nizinne, traszki grzebieniaste. Do tego kaczki, łabędzie, ropuchy i żaby. Zwierzęta mogą spać spokojnie, eksmisja im nie grozi. Pomysłu co z tym zrobić na razie nie ma. Podobnie jak Solorza w piłce.
Redagował Piotr Wesołowicz